niedziela, 7 sierpnia 2016

Jak Bursztynowa Komnata gauleitera Kocha przez 40 lat od stryczka ratowała

Bursztynową komnatę, czyli na samym początku prywatny gabinet króla Prus w  podberlińskim Charlottenburgu, najwybitniejsi gdańscy bursztynnicy oraz pruscy i francuscy złotnicy, snycerze i rzeźbiarze tworzyli bez mała dwanaście lat. Car Piotr I zobaczył efekt ich pracy późnym latem roku 1716 i z miejsca zakochał się bez pamięci. Zakochał się do tego stopnia, że Fryderykowi Wilhelmowi nie pozostało nic innego jak podarowanie przyjacielowi-samodzierżcy bursztynowego cacka.
Skarb trafił do Petersburga, a w 1755 roku caryca Elżbieta kazała przenieść komnatę do pałacu Romanowów w Carskim Siole. Ślepy los, a trochę też pech sprawił, że podczas trzyletniej blokady Leningradu Carskie Sioło znalazło się po stronie niemieckiej. Komnatę – zdemontowaną i ulokowaną w olbrzymich skrzyniach - zaufani ludzie Himmlera wywieźli w sierpniu 1942 do Królewca lokując ją lochach miejscowego zamku.
Co było potem, nie wie nikt poza rozkazodawcą ukrycia skrzyń oraz ekipą, której to zlecono. Ekipa zapewne rychło rozstała się z życiem, rozkazodawca zaś wręcz przeciwnie. Bezpośredni oficjalny opiekun Komnaty, dyrektor królewieckiego muzeum doktor Alfred Rohde zniknął bez śladu – oficjalnie zmarł na dyzenterię tuż przed wkroczeniem Rosjan 8 maja 1945. Prawdziwy zaś dysponent skarbu -  gauleiter i nadprezydent Prus w jednej osobie, osławiony Erich Koch - wezwał rodaków do oporu do ostatniej kropli krwi, po czym przezornie rozpłynął się w bałtyckiej mgle.
Na ślad hitlerowskiego dygnitarza wpadli Brytyjczycy w swojej strefie w okupowanych Niemczech dopiero w roku 1949, a i to w wyniku donosu miejscowego zazdrośnika. I tak Bogu ducha winny major Wehrmachtu Rolf Berger, szanowany obywatel miasteczka Hasenmoor pod Hamburgiem, okazał się posiadaczem legitymacji NSDAP nr 13, katem Ukrainy, Podlasia  i Prus Wschodnich.
Po dwóch miesiącach śledztwa Anglicy przekazali Kocha Polsce, która oskarżała go o zamordowanie 200 tysięcy Żydów i prawie 100 tysięcy Polaków. W stalinowskiej Polsce proces Kocha powinien trwać do trzech tygodni i zakończyć się natychmiastową egzekucją. Tak nieodmiennie postępowali prokuratorzy i sędziowie kierowani przez Bermana i Radkiewicza w przypadku przywódców polskiego Państwa Podziemnego i nazistowskich zbrodniarzy. W wypadku Kocha wypadki potoczyły się zupełnie inaczej.
W celi Polskiego Centralnego Więzienia nr 1 na Mokotowie spędził 25 lat, potem przewieziono go do Barczewa. Ciężko schorowany żył cały czas z wyrokiem śmierci, który każdego dnia mógł być wykonany. Odbył setki rozmów z polskimi śledczymi, indagowali go desygnowani przez resort „dziennikarze” (m.in. Sławomir Orłowski), specjalny wysłannik Prokuratora Generalnego ZSRR oraz ściśle współpracujący z KGB leningradzki akademik prof. Olderogge. Oficjalnie kary śmierci nie wykonywano ze względu na stan zdrowia skazanego, co w kontekście stalinowskiej i gomułkowskiej praktyki brzmi wręcz humorystycznie.
Koch bezlitośnie wodził swych rozmówców za nos, sugerując różne tropy: Komnata miała się więc znajdować w przejętym przez Kocha majątku Krasińskich w Krasnem, by po chwili przemieścić się do podziemi zamku Neuhausen pod Królewcem, a potem jeszcze do prusko-mazurskich Mamerek, wojennej siedziby kwatery głównej Oberkommando der Wehrmacht.

Bursztynowa Komnata w charakterze polisy na życie sprawdziła się znakomicie, szczególnie, że strona polska bała się uśmiercić leciwego gauleitera z lęku przed reakcją Moskwy, a sama Moskwa z czasem zapomniała o sprawie. Przewrotna Komnata nie zapewniła jednak chytremu Kochowi zwolnienia, o które zabiegał już za Gierka, zasypując Radę Państwa prośbami o ułaskawienie. Powoływał się przy tym – słusznie zresztą – na fakt, że od prawomocnego skazania minęło prawie 30 lat. Zmarł w polskim więzieniu, dlatego musimy teraz Komnaty szukać sami.       

1 komentarz: