Bursztynową
komnatę, czyli na samym początku prywatny gabinet króla Prus w podberlińskim Charlottenburgu, najwybitniejsi
gdańscy bursztynnicy oraz pruscy i francuscy złotnicy, snycerze i rzeźbiarze
tworzyli bez mała dwanaście lat. Car Piotr I zobaczył efekt ich pracy późnym
latem roku 1716 i z miejsca zakochał się bez pamięci. Zakochał się do tego
stopnia, że Fryderykowi Wilhelmowi nie pozostało nic innego jak podarowanie
przyjacielowi-samodzierżcy bursztynowego cacka.
Skarb trafił
do Petersburga, a w 1755 roku caryca Elżbieta kazała przenieść komnatę do
pałacu Romanowów w Carskim Siole. Ślepy los, a trochę też pech sprawił, że
podczas trzyletniej blokady Leningradu Carskie Sioło znalazło się po stronie
niemieckiej. Komnatę – zdemontowaną i ulokowaną w olbrzymich skrzyniach - zaufani
ludzie Himmlera wywieźli w sierpniu 1942 do Królewca lokując ją lochach
miejscowego zamku.
Co było
potem, nie wie nikt poza rozkazodawcą ukrycia skrzyń oraz ekipą, której to
zlecono. Ekipa zapewne rychło rozstała się z życiem, rozkazodawca zaś wręcz
przeciwnie. Bezpośredni oficjalny opiekun Komnaty, dyrektor królewieckiego
muzeum doktor Alfred Rohde zniknął bez śladu – oficjalnie zmarł na dyzenterię
tuż przed wkroczeniem Rosjan 8 maja 1945. Prawdziwy zaś dysponent skarbu - gauleiter
i nadprezydent Prus w jednej osobie, osławiony Erich Koch - wezwał rodaków do
oporu do ostatniej kropli krwi, po czym przezornie rozpłynął się w bałtyckiej
mgle.
Na ślad
hitlerowskiego dygnitarza wpadli Brytyjczycy w swojej strefie w okupowanych
Niemczech dopiero w roku 1949, a i to w wyniku donosu miejscowego zazdrośnika.
I tak Bogu ducha winny major Wehrmachtu Rolf Berger, szanowany obywatel
miasteczka Hasenmoor pod Hamburgiem, okazał się posiadaczem legitymacji NSDAP
nr 13, katem Ukrainy, Podlasia i Prus
Wschodnich.
Po dwóch
miesiącach śledztwa Anglicy przekazali Kocha Polsce, która oskarżała go o
zamordowanie 200 tysięcy Żydów i prawie 100 tysięcy Polaków. W stalinowskiej
Polsce proces Kocha powinien trwać do trzech tygodni i zakończyć się
natychmiastową egzekucją. Tak nieodmiennie postępowali prokuratorzy i sędziowie
kierowani przez Bermana i Radkiewicza w przypadku przywódców polskiego Państwa
Podziemnego i nazistowskich zbrodniarzy. W wypadku Kocha wypadki potoczyły się
zupełnie inaczej.
W celi
Polskiego Centralnego Więzienia nr 1 na Mokotowie spędził 25 lat, potem
przewieziono go do Barczewa. Ciężko schorowany żył cały czas z wyrokiem
śmierci, który każdego dnia mógł być wykonany. Odbył setki rozmów z polskimi
śledczymi, indagowali go desygnowani przez resort „dziennikarze” (m.in.
Sławomir Orłowski), specjalny wysłannik Prokuratora Generalnego ZSRR oraz
ściśle współpracujący z KGB leningradzki akademik prof. Olderogge. Oficjalnie kary
śmierci nie wykonywano ze względu na stan zdrowia skazanego, co w kontekście
stalinowskiej i gomułkowskiej praktyki brzmi wręcz humorystycznie.
Koch
bezlitośnie wodził swych rozmówców za nos, sugerując różne tropy: Komnata miała
się więc znajdować w przejętym przez Kocha majątku Krasińskich w Krasnem, by po
chwili przemieścić się do podziemi zamku Neuhausen pod Królewcem, a potem
jeszcze do prusko-mazurskich Mamerek, wojennej siedziby kwatery głównej
Oberkommando der Wehrmacht.
Bursztynowa
Komnata w charakterze polisy na życie sprawdziła się znakomicie, szczególnie,
że strona polska bała się uśmiercić leciwego gauleitera z lęku przed reakcją
Moskwy, a sama Moskwa z czasem zapomniała o sprawie. Przewrotna Komnata nie
zapewniła jednak chytremu Kochowi zwolnienia, o które zabiegał już za Gierka,
zasypując Radę Państwa prośbami o ułaskawienie. Powoływał się przy tym –
słusznie zresztą – na fakt, że od prawomocnego skazania minęło prawie 30 lat.
Zmarł w polskim więzieniu, dlatego musimy teraz Komnaty szukać sami.
Bardzo ciekawe. Prosimy o więcej :
OdpowiedzUsuń