czwartek, 4 sierpnia 2016

Władysława Warneńczyka, patrona polskich pederastów, nie do końca szczęśliwe życie po życiu

Czemuż to przebrzydli pederaści  nasi upodobali sobie akurat nieszczęsnego Jagiełłowego pierworodnego? Przecież nie dlatego, że 74-letni starzec spłodził go z 16-letnią Sonią Holszańską. To było w owych czasach normalne, bo służyło ratowaniu dynastii – tym bardziej, że dwie generacje wcześniej arcyjurny Kazimierz Wielki (podwójny bigamista, czyli po prostu trigamista, ojciec kilkunaściorga nieślubnych dzieci) przez własną lekkomyślność pogrzebał królewską linię piastowską.
Pederaści upodobali sobie Władysława i samowolnie obwołali go swym patronem na podstawie niewczesnej i niepotrzebnej szczerości naszego dziejopisa Długosza Jana. Tenże chorobliwie nienawidził Jagiełły i pomimo lukratywnego zatrudnienia u jego młodszego syna (był preceptorem synów Kazimierza Jagiellończyka) ewidentnie przenosił swe uprzedzenia na jego starszego, nieszczęśliwego brata. Wzmianka Długosza jest raczej głupkowata, jednakowoż dająca do myślenia: Władysław miał włóczyć się po nocnym Krakowie w męskim gronie, nie szukając w ogóle kobiecego towarzystwa. Mógł nie szukać, bo zapewne wolał się nachlać i zalec bez krępacji – mógł, wszakże pederaści nasi odczytali to zgoła inaczej.
Władysław zginął 10 listopada 1444 pod Warną w wyjątkowo idiotycznych okolicznościach. Murad II nie chciał wojować z chrześcijańską koalicją, dlatego jeszcze w sierpniu zawarł w Szegedynie z Władysławem rozejm, który po pół roku zmienić  się miał w wieczysty pokój. Król przysięgał na biblię, że rozejmu będzie przestrzegał i słowa dotrzyma. Niestety legat papieski Julian Cesarini przekonał młodocianego władcę, że Turcy są słabi, a wobec niewiernych żadne przysięgi nie obowiązują.
Pod Warną wbrew radom doświadczonego węgierskiego wodza Zapolyi nieopierzony młokos poprowadził szarżę na trzykrotnie liczniejsze pułki janczarów. Jeden z nich odciął mu głowę, co zakończyło bitwę, zanim na dobre się zaczęła. Węgierscy sojusznicy uciekli z pola, polskie rycerstwo zostało wycięte w pień, mało kto poszedł w turecki jasyr.
To, że mało kto przeżył, zaowocowało w niecodzienny sposób. Ponieważ nie było żywych świadków śmierci króla, naród (ale też jego intelektualna i polityczna elita) uznał, że Władysław żyje - albo w tureckiej niewoli albo gdzieś w ukryciu (Albania, Serbia, Cypr), gdzie pokutuje. Pokutuje, bo złamał przysięgę daną Muradowi.
W ciągu dwudziestu lat po bitwie objawiło się w Polsce przynajmniej trzydziestu Władysławów czy też kandydatów na Władysława. Królem był już wtedy jego młodszy brat Kazimierz zwany Jagiellończykiem, więc taka maskarada karana była gardłem, lecz nie odstraszało to następnych. Tuż po bitwie, na wieść o cudownym ocaleniu młodego króla cały Kraków palił z radości wielkie ogniska, co nieuchronnie prowadziło do monstrualnych pożarów.  Gdy do Lwowa powrócił z tureckiej niewoli wielki humanista Grzegorz z Sanoka, wszyscy uznali, że Władysław również niebawem powróci, niejako per analogiam.
W roku 1459, a więc 15 lat po bitwie, w Poznaniu pojawił się niejaki Mikołaj Rychlik  twierdzący po gospodach, że jest Władysławem. Miał pecha, bo błyskawicznie zdemaskował go wojewoda Łukasz Górka, a po dwóch tygodniach matka zmarłego Zofia Holszańska. Śmiałek nie został jednak ścięty za zdradę stanu (polska nieszczęsna tolerancja), a jedynie dotkliwie wybatożony. Oryginalnie skomentował to Paweł z Pragi: Polacy oszczędzili Rychlika, żeby nikt nie oskarżał ich o królobójstwo.

Ostatni epizod Władysławowego życia po życiu był jeszcze lepszy: w 1477 roku rodacy nasi dorwali na kastylijskim pustkowiu Bogu ducha winnego eremitę, którego obwołali ukrywającym się królem Władkiem. Na próżno onże eremita przysięgał na wszystkie świętości, że nie wie, o co i o kogo chodzi – rodacy nie znali litości i nie dali mu wiary. Nasz król to nasz król i żaden Hiszpan nie będzie nam wmawiał, że może być inaczej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz