Planiści i analitycy polskiego podziemia - dodajmy profesjonaliści najwyższej klasy - od samego początku, to jest od początku roku 1943 wyłączyli Warszawę z akcji Burza, podobnie zresztą jak wszystkie większe miasta. Chodziło o uniknięcie niepotrzebnych - a nieuchronnych w przypadku forsownych walk - strat wśród ludności cywilnej oraz zniszczenia bezcennej historycznej substancji, o fabrykach i infrastrukturze nie wspominając.
To, co planistom AK wydawało się strategiczną oczywistością, znienacka przestało nią być pod koniec czerwca 1944. Wileńskie wydarzenia lipcowe, kiedy to Rosjanie z miłą chęcią skorzystali z militarnego wsparcia AK (samodzielnie zajęła miasto) po czym zaprosili dowódców na sojuszniczy bankiet zwycięstwa, by mieć ich w jednym miejscu wygodnym dla NKWD, nie dały niestety naszym zapaleńcom do myślenia.
Poważna część Komendy Głównej uznała, że wobec błyskawicznych postępów Rokossowskiego i widocznej gołym okiem demoralizacji Wehrmachtu, należy zaryzykować i podjąć walkę o stolicę. Fakt, że wcześniej, zgodnie ze wskazaniami planistów, gros uzbrojenia wywiezione zostało do puszczy kampinoskiej, nie przerażał, ani nawet nie zniechęcał akowskich radykałów. Wspierał ich z Londynu nieszczęsny premier Mikołajczyk, który w przenikliwości swojej uważał, że wybuch powstania stanie się jego atutem podczas rozmów w Moskwie. Józef Wissarionowicz obserwował rozwój sytuacji z rosnącym rozbawieniem.
Na próżno świeżo przybyły z Londynu i Brindisi (z tej oto włoskiej bazy wyruszyć miały rzekomo desanty na pomoc powstańcom) kurier z Warszawy, czyli porucznik Jan Nowak- Jeziorański studził rozpalone głowy, relacjonując poziom zażyłości aliantów z wujkiem Joe (Stalin) oraz strategiczną niemożność alianckiego desantu w Polsce. Po konferencji teherańskiej jasne było, że Priwislianskij Kraj zerezerwowany jest wyłącznie dla Armii Czerwonej, która nie lubi niepewnego elementu na zapleczu.
Również Sosnkowski i Anders słali do Warszawy sygnały wprost zabraniające nieodpowiedzialnych wystąpień. Tak ukochany przez pisiorów Anders (jakby nie było ojciec pisiorskiej senator z Łomży) i wtedy i później, czyli do śmierci, uważał powstanie za zbrodnię.
Analitycy AK dopuszczali zbrojną demonstrację w Warszawie pod jednym warunkiem: gdyby Rosjanie uchwycili przyczółki powyżej i poniżej miasta i weszli wgłąb na sześć kilometrów.
W rzeczywistości główny akowski histeryk w Komendzie Głównej, czyli pułkownik Chruściel (pseudonim Monter) wpadł na naradę z sensacyjną wieścią, że radzieckie czołgi są na Pradze. Już wieczorem okazało się, że czołg był jeden, ale pod Radzyminem i szybko odjechał na wschód. Jednocześnie do miasta i na jego przedpole ściągnięte zostały doborowe dywizje SS.
Nieszczęście polegało na tym, że po aresztowaniu Grota-Roweckiego komendantem głównym został przedwojenny kawalerzysta Bór-Komorowski, oficer słabego charakteru, nagminnie ulegający ostatniemu rozmówcy. Chruściel z Okulickim (aresztowany później przez Sierowa, podsądny w moskiewskim procesie szesnastu) 31 lipca zrobili mu skutecznie wodę z mózgu.
Już 4 sierpnia Mikołajczyk błagał w Moskwie Stalina o pomoc dla powstania; ten słusznie odpowiedział, że o walkach w Warszawie nic mu nie wiadomo, a wybuchu nikt z nim nie uzgadniał.
Na początku września, gdy Rosjanie niespiesznie zajęli Pragę, a Niemcy wraz z własowcam i ukraińskimi degeneratami wzięli się za dorzynanie powstańczych enklaw, doszło do znamiennego epilogu.
Dwa i pół tysiąca żołnierzy I Armii Wojska Polskiego (komunistycznej) przepłynęło Wisłę pod huraganowym ogniem artylerii. Wylądowali na Czerniakowie, po czym w plecy uderzył ich przyjazny ogień radzieckich haubic. Za dopuszczenie do samowoli dowództwa I Armii pozbawiony został generał Zygmunt Berling. Na praski brzeg wróciło trzystu desantników. Czekał ich łagier.
Los Warszawy dopełnił się trzy tygodnie później: Rosjanie stali na praskim brzegu do stycznia, dając Niemcom czas na doszczętne zburzenie miasta.