W przeciągu gorących dwóch dni i dwóch nocy sejmowych pisiory zdążyły zgłosić do marszałkowskiej laski dwa projekty traktujące o podwyżkach dla swych najwybitniejszych kolegów i koleżanek. Obydwa zostały błyskawicznie wycofane, po czym nasz ulubiony wicemarszałek Terlecki (ksywka "pies" za hippisowskich czasów, pierwszy narzeczony Kory) oświadczył z kamienną twarzą, że żadnych podwyżek nie będzie, a w ogóle to jakieś nieporozumienie i prowokacja tak zwanej opozycji totalnej.
Wszyscy, nawet ślepi od dzieciństwa, widzieli podpis Jarosława pod pierwszym podwyżkowym projektem, tym dającym 30% więcej wszystkim jak leci. O cóż więc chodzi? Jarosław nie rozumiał, co podpisuje?
Myślał zapewne, że w środku wakacji i zamieszaniu z Trybunałem sprawa przejdzie gładko i bez awantur, potem nastąpią miesięczne sejmowe ferie, a jeszcze potem aresztowania czołowych platformersów. To ostatnie szczególnie powinno odciągnąć uwagę publiki od jakichś tam podwyżek za żałosne 25 milionów rocznie.
Tu nos naszego wielkiego stratega zawiódł sromotnie - naród nasz w dupie ma aresztowania koryfeuszy donaldowej ekipy (może poza najbliższą rodziną i tymi licznymi, którzy się z tego szczerze i żywiołowo ucieszą), czuły zaś jak membrana na dochody ludzi aparatu, wszystko jedno - lewe czy prawe, platformerskiego czy pisiorskiego. Wrzask się podniósł pod niebiosa, po raz pierwszy również w obozie rządzącym.
Strateg przeciął sprawę jak wielki Aleksander gordyjski węzeł, wylewając przy tym z kąpielą niewątpliwie słuszny postulat podwyżki dla naszych wiceministrów, którzy zarabiają tyle co norweskie czy szwajcarskie sprzątaczki, do tego znacznie mniej niż w polskich samorządach i wielokrotnie mniej niż w skarbowych czy samorządowych spółkach.
W efekcie mamy sekretarzy stanu na poziomie i z dorobkiem Patryka Jakiego czy Bartosza Kownackiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz