Trump wyraził się na
republikańskiej konwencji bardziej niż jednoznacznie: nie będzie żadnego
automatyzmu amerykańskiej reakcji w razie rosyjskiej agresji na Łotwę, Litwę
czy Estonię. Jeśli Rosjanie uderzą, każdorazowo to on, czyli prezydent Trump,
decydował będzie, czy jakakolwiek pomoc zostanie udzielona napadniętemu
członkowi NATO, czy też nie.
Wartość NATO i jego gwarancji
bezpieczeństwa obwarowana pewnością solidarnej reakcji potężnych sojuszników;
skuteczność odstraszania, która wystarczyła na półwiecze zimnej wojny i
trzymała na dystans kolejnych radzieckich genseków – wszystko to w wyniku
jednej wypowiedzi zdebilałego kabotyna nieodwołalnie legło w gruzach.
Po co komu taki sojusznik, po co
komu dodatkowe ryzyko prowokowania Moskwy? Lepiej od razu dogadać się z
Kremlem, wracając do znanej i dużo bezpieczniejszej formuły ograniczonej
suwerenności i neutralności, przez dziesięciolecia uprawianej chociażby przez
Finlandię.
Trump nie ukrywa, wręcz
przeciwnie nieustannie podkreśla, że Putin imponuje mu jako człowiek i mąż
stanu; chciałby też bardzo z nim się zaprzyjaźnić. Z Putinem przyjaźnić się nie
da, nazbyt dużo czasu spędził w najlepszej KGB-owskiej szkole, ale Władimir Władimirowicz zawsze może udawać – jest w tym
naprawdę znakomity.
Jeszcze wczoraj wydawało się, że
zagrożone są Ukraina i Gruzja, dziś blady strach padł na Tallin, Rygę i Wilno.
Na Kremlu przestali już nawet spożywać na tę okoliczność kolejne szampany –
boją się zgagi. Jak powinna czuć się w tej sytuacji Warszawa, pytać należy
naszego ministra wojny oraz genialnego stratega Jarosława.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz