wtorek, 14 czerwca 2016

Wicepremier Morawiecki kurcgalopkiem, gdy Capitano Schettino truchcikiem

Jakiż to wspaniały fakultet, jakaż Alma Mater wypuściła w świat szeroki tyle potężnych umysłów, koryfeuszy naszej sceny politycznej – wicepremiera Mateusza (ksywka: Dracula)  Morawieckiego oraz byłego wicepremiera, marszałka Sejmu Capitano Schettino (ksywka: Grzegorz zajebię cię Schetyna) i na koniec jeszcze, jakby tego było mało, Richarda Francisa Czarneckiego (ksywka: bełkoczę coraz wyraźniej, bo się bardzo staram).
Ową wybitną placówką - kuźnią kadr III i IV RP - okazuje się niestety Instytut Historii Uniwersytetu Wrocławskiego, nie tak dawno jeszcze imienia Bolesława Bieruta. I tak stary enkawudzista Bolesław z niebios z dumą spoziera na ten nieludzki narybek naszych niezrównanych mężów stanu.
Można iść o zakład na ciężkie pieniądze, który był w swej młodości bardziej ponury – nasz Capitano, czy Dracula (Vlad Palovnik) – obecny wiceszydło.
Z pewnością najweselszy z tej trójki był i pozostanie Richard Francis, którego bełkotliwe a czerstwe bon-moty  przeszły do legendy i annałów europejskiego parlamentaryzmu. Żal jedynie, że Richard Francis w Londynie zrodzon nie nosi już biało-czerwonego krawata typu szlaban,  a tak mu to ślicznie pasowało do mongolskiego oblicza.
Jako absolwent historii tejże Alma Mater miałem tę dumę i niezrównaną przyjemność obserwować naszych koryfeuszy niejako u zarania.
Połączyła ich wtedy straszliwa organizacja podziemna, tak podziemna, że wsławiła się pomyleniem domków w podwrocławskich Sulistrowiczkach  – podpalili chłopaki nie tę daczę, o którą chodziło. Zamiast daczy pułkownika Błażejewskiego (jest faktem, że wyjątkowego skurwysyna), puściły orły nasze z dymem daczę jego zastępcy. Też się mu pewnie należało, ale straszliwy wywiad SW dał w tym wypadku trochę dupy.
Łączył ich również (poza szczylem Morawieckim) podziemny NZS, budzący nieodmiennie grozę i nocne  ataki paniki w szeregach komunistów i wrażej esbecji.
Morawiecki od pierwszego roku dał się poznać jako osobnik o zaciśniętych wargach i głupkowatej, acz niezłomnej mocy w spojrzeniu. Nosił też ksywkę „drętwa rura”, ale nadali mu ją ci, którzy nie znali jego wrodzonej skłonności do czerstwych żartów.
Tej skłonności nie był niestety w stanie opanować Richard Francis Czarnecki, który cenny swój czas dzielił między konspirowaniem w instytutowym klozecie na pierwszym piętrze, a mozolną pracą naukową w bibliotece, do której miał niezwykłą i szeroko znaną predylekcję.
Richard Francis jako przywódca podziemnej struktury kreślił na klozetowych ścianach napisy, od których nadludzkiej mocy już niebawem upadła komuna, a nawet ZSRR.
Czarnecki podobno nie, ale nasi wicepremierzy złożyć musieli straszliwą przysięgę inicjacyjną  Solidarności Walczącej. Okoliczności owej przysięgi owiane są zrozumiałą mgłą organizacyjnej tajemnicy, ale podobno rzecz się działa o północy przy pełni księżyca na cmentarzu parafialnym; inicjujący musieli się wymazać posoką własnoręcznie ubitego komunisty, bądź kogoś z jego najbliższego otoczenia, na przykład psa albo kota. Uwaga, żart, jak mawiają Rosjanie szutka.
Nie mogę już dłużej ciągnąć gawędy o naszych bohaterskich młodzieńcach. Ciąg dalszy tej mrożącej krew w żyłach opowieści już jutro, jeśli Bóg pozwoli.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz